Ruchome schody były za długie jak na jedną osobę, a mimo to nikt więcej się na nich nie pojawił. Wjeżdżała ze stałą prędkością, choć jej myśli galopowały w różnych kierunkach. Potrzebowała niemałego wysiłku, by skupić się przed tablicą z długą listą filmów, a i tak okazało się, że to wysiłek na marne, bo o tej porze wyświetlają tylko seans ostatni. Poprzedzony spamem, obliczony na niebyt. Dla ilu widzów włączacie film? Gramy nawet dla zera. Jestem zerem – pomyślała. Oniemiała ze szczęścia. Sama w kinie. Odczekała chwilę, zamieniając czas w bezczas. Przed chwilą kupiony bilet uległ przedarciu, to takie głupie – pomyślała, po czym wjechała długimi schodami na ostatnie piętro multipleksu. Cisza nie musiała zamieniać się w nic. Trwała, jakby czekała na nią cały, poprzedzający jej obecność, dzień.
Pusta sala pokryta była półmrokiem – wsączał się w tapicerowane fotele, wciskał między drewniane panele akustyczne, chował się w szpary za ekranem. Sala zapraszała ją: gdziekolwiek chciałaby usiąść, niech się czuje jak w domu. Wbiła wzrok w środkowy rząd i licząc kroki, usiadła dokładnie tam, gdzie przypadkowo wycelował jej wzrok. Plecy wcisnęła w oparcie, nogi wyprostowała na boki. W tej pozycji przepuściła reklamy i z ulgą przyjęła ciemność. Nocny seans tylko dla niej.
I wtedy otworzyły się drzwi i męska sylwetka z dużym pudłem prażonej kukurydzy, pochylona nad przedartym biletem, skierowała się prosto w jej stronę.
Zajęła pani moje miejsce, rząd szósty, miejsce dwunaste.
Całe kino ma pan wolne.
Zasady to zasady.
Starała się trzasnąć drzwiami, ale ich ciężar amortyzował duży zawias, który nie współgrał z jej wezbraną emocją. Na zewnątrz padał deszcz, w domu czekała ją pełna ludzi samotność. Facetowi z kartonem kukurydzy oddała swoją przyjemność, bo nie umiała jej już dzielić z nikim. I nie znosiła go, kimkolwiek był. Nie znosiła.