W tej rodzinie architektów wszystko od zawsze było właściwie zbudowane. Relacje dobrze skrojone, zachowania naturalne, rozmowy swobodne, la classe w każdym calu. Nikt nie wypuszczał się myślami poza dzień dzisiejszy, zaplanowany zawsze w najmniejszych szczegółach. Gdy więc zmarł ojciec rodziny, zabrakło ważnego spoiwa. Córki z niepokojem patrzyły na matkę, czy na jej spokojnej fasadzie nie pojawiają się drobne pęknięcia. Obserwowały, czy sztućce nie drżą w jej smukłych dłoniach. Znienacka wchodziły do kuchni, by nakryć ją wpatrzoną w dal. Zaglądały do misek i klatek, patrząc, czy wszystkie zwierzęta w domu są nakarmione. Sprawdzały szafy, czy nie zostawiła sobie gdzieś pamiątki po zmarłym, która niespodziewanie przygniotłaby ją do poduszki i wycisnęła z niej w jednej chwili resztę pozostałych jej lat. Nic takiego się nie wydarzało. Im dłużej się nie wydarzało, tym bardziej to było podejrzane. To w końcu było takie zgodne, wspaniałe małżeństwo.
I nagle, we wtorek, jedna z córek wróciła do domu wcześniej. Drzwi były zamknięte. Długo dzwoniła, pukała. Cisza stawała się groźna. W końcu drzwi otworzyły się. Jej elegancka dotąd matka stała w progu z potarganymi włosami, z jednym papierosem przyklejonym do warg i drugim tlącym się w dłoni, w rozchylonej podomce. Córka zamarła. Wiedziała, że ta chwila jest tylko kwestią czasu. Matka chwiejnym krokiem przeszła do kuchni. Córka chwiejnym krokiem podążyła za nią. Chomik wlazł za kredens. Próbuję go wykurzyć. Wyobrażam sobie, że chomiki nie znoszą dymu. Weź kilka machów, kładź się i dmuchaj. Odurzone dymem i sytuacją zwierzę wróciło do klatki piętnaście minut później. Porządek został przywrócony.