Deszcz wali w szybę. Pada tak, że myśl o wyjściu z domu zwija ciało w szczelny kłąb pod kołdrą. Przyjedź. Światło telefonu wdziera się w oko. Piecze. Zbyt dosłowne zdjęcie. Nachalne zaproszenie. Fala ciepła. Patrzę na samą siebie przewracającą się na drugi bok. Wychodzę naga z łóżka, podkładając jednocześnie rękę pod głowę, by wygodniej mi było czytać jedną z kilkunastu powieści, które od lat blokują dostęp do lampki nocnej. Po raz ostatni spotykam się ze sobą wzrokiem. Z hukiem trzaskam drzwiami od łazienki, odkręcam wodę. W tym samym czasie sięgam po kubek z gorącą herbatą pachnącą bergamotką i rozmarynem, który podaję sobie samej do łóżka. Chowając się pod kołdrą, dłonią gładzę swoje udo, które jednocześnie w podnieceniu napina się pod prysznicem. Wstukuję: Będę zaraz. Spoglądam na siebie wychodzącą z domu i szczelniej nakrywam się kołdrą. Nic nie zdołałoby mnie wyciągnąć z łóżka w taki deszcz. Zbiegając w dół, liczę schody, żeby nie myśleć o sobie leżącej i z politowaniem wzdychającej przeciw własnej uległości.